To wpis o trudności w przełożeniu na język polski robiącego furorę pojęcia mansplaining (ang. man – mężczyzna + explain – tłumaczyć).
Co to jest “mansplaining”? Mansplaining jest wtedy, kiedy mężczyzna z miną mędrca stwierdza “widzisz, to jest tak…” po czym wygłasza największy banał świata. A ty siedzisz i słuchasz z miną uczennicy, bo nauczono cię, że niegrzecznie jest przerywać, a tym bardziej wstawać i odchodzić kiedy ktoś do ciebie mówi.
Nietzsche był dla mnie objawieniem. Czułem, że istnieje coś całkiem innego, niż to czego dotąd mnie uczono. Przeczytałem go z wielką pasją i zerwałem z moim dotychczasowym życiem, rzuciłem pracę w szpitalu psychiatrycznym, opuściłem Francję. Miałem uczucie, że jestem w pułapce. Nietzsche sprawił, że to wcześniejsze życie stało mi się obce.*
Michel Foucault
Idealiści mówią, że prawdziwa literatura powinna zmieniać życie. Chociaż nie jestem idealistką, to jedne z najcenniejszych momentów w życiu to dla mnie te, kiedy literatura, filozofia, sztuka otwierają mi oczy na coś nowego, sprawiając, że dostrzegam w świecie, w języku i w sobie coś, czego wcześniej nie widziałam.
Jan Baudouin de Courtenay – polski językoznawca i poliglota
W jednym z poprzednich postów, zatytułowanym “Jak zostać tłumaczką“, argumentowałam, że w profesji tłumacza najważniejsza jest znajomość języka docelowego (będącego na ogół ojczystym). Wciąż nalegam, że tak właśnie jest, ale wszak podstawy jakiejś obcej mowy też się przydadzą…. Choć nie przesadzajmy – w niedawnym wywiadzie angielska tłumaczka Szymborskiej twierdziła, że wstydziła się spotkać z autorką, by nie wyszło jak niezdarnie mówi po polsku (tłumaczka, nie Szymborska!)
Dzięki internetowi wciąż docierają do mnie informacje o rozmaitych “hackerach językowych”, co to posiedli kilkanaście lub kilkadziesiąt języków, niekiedy nie będąc nawet przy tym ekscentrycznymi umysłowo jednostkami w rodzaju Rainmana. Umiejętności Zygmunta Broniarka i Stanisława Barańczaka w tym kontekście nie wydają się aż takim nad-ludzkim dokonaniem, a co dopiero moje skromne talenta…
A jednak, tłumaczyłam już na polski z czterech języków, coś tam potrafię wystękać w jeszcze jednym, a kolejnych dwóch uczyłam się dość pilnie, a że nie odbyłam w nich żadnej konwersacji, to głównie dlatego, że pozostają martwymi.
Zgromadziłam więc nieco doświadczenia co do tego, jak uczyć się języków, a jak stanowczo się ich nie uczyć. Dziś, z odległości setek godzin mniej lub bardziej owocnej nauki, dzielę się podpowiedziami.
Na wiersz Roberta W. Service’a trafiłam czytając powieść (świetną!) Trumana Capote “In cold blood”. W powieści, która jest jednak oparta na faktach, jeden z bohaterów – młody, bezwzględny mordeca, niepozbawiony jednak artystycznej wrażliwości – dedykuje jego wiersz swojej dziewczynie, udając że sam jest jego autorem. Utwór zrobił na mnie wrażenie swoim rytmem i klimatem. Postanowiłam go przetłumaczyć. Akurat na drugi dzień miałam sporo wolnego czasu w drodze z Warszawy do Kielc – a czy można wyobrazić sobie lepszą scenerię do obcowania z poezją barda niż leniwie przesuwający się za oknem krajobraz?
Efekty mojego wysiłku, wraz z oryginałem, widnieją poniżej. W wolnej chwili sięgnę po polski przekład powiści Capote’ego, żeby porównać mój przekład z książkowym. W jednym miejscu skłamałam, dla rytmu i rymu, ale chyba było warto…