To wpis o trudności w przełożeniu na język polski robiącego furorę pojęcia mansplaining (ang. man – mężczyzna + explain – tłumaczyć).
Co to jest “mansplaining”? Mansplaining jest wtedy, kiedy mężczyzna z miną mędrca stwierdza “widzisz, to jest tak…” po czym wygłasza największy banał świata. A ty siedzisz i słuchasz z miną uczennicy, bo nauczono cię, że niegrzecznie jest przerywać, a tym bardziej wstawać i odchodzić kiedy ktoś do ciebie mówi.
Cieszyłam się na spektakl “Oriana Fallaci. Chwila, w której umarłam” w warszawskim Teatrze Studio. Chciałam, żeby mi się spodobał. Oriana jest dla mnie ważna z kilku powodów: przede wszystkim jako autorka niezwykłych wywiadów, ale też jako autorka ważnej feministycznej (moim zdaniem) powieści “Listy do nienarodzonego dziecka” i postać ambiwalentna politycznie, czasem podziwiana, a czasem odrzucana przez obie strony sceny politycznej (podobnie jak mój ukochany Giorgio Gaber).
Fakt – od początku miałam wyśrubowane oczekiwania, więc moja opinia nie jest pewnie obiektywna… ale niestety nie mogę powiedzieć, żeby spektakl mnie zachwycił.
“I Love Dick” pojawiło się w mojej świadomości najpierw jako serial (z Kevinem Baconem, wyprodukowany przez Amazon), dopiero potem jako powieść. Obejrzawszy pierwszy odcinek (dostępny za darmo na Amazon Prime) postanowiłam dowiedzieć się więcej o powieści. Okazuje się, że ten głośny amerykański tekst feministyczny z lat 90. (dokładnie 1997) dotarł do Europy dopiero w 2015, z brytyjskim wydaniem, (zapewne w związku z powstaniem serialu).
Oczekiwania wobec powieści miałam wysokie: pierwszy odcinek serialu (resztę zostawiam sobie na jesień) zrobił na mnie duże wrażenie ciekawą formą, zmysłową atmosferą i nonszalanckim, czarującym aktorstwem (wspaniała Kathryn Hahn, świetnie dobrany Kevin Bacon), powieść zaś miała świetne recenzje (‘najważniejsza książka napisana o kobietach i mężczyznach w zeszłym wieku’ – to “Guardian”). W dodatku w Internecie trafiłam na (niepochlebną) recenzję czytelniczki, która napisała, że ‘to powieść dla osób, które chodzą do galerii sztuki i odmawiają założenia Facebooka’. Od razu wiedziałam, że to coś dla mnie. Nie zawiodłam się, choć…
Cóż może być człowiekowi bliższego niż własne, słyszane co dzień po wielokroć, imię? Dziwnie sobie wyobrazić, że nagle, z dnia na dzień, zostaje nam przypisane całkiem inne (choć w przypadku nazwisk, połowa populacji zmienia je po ślubie – barbarzyński zwyczaj!). Jeśli chodzi zaś o imię, najczęściej mierzymy się z koniecznością jego “przetłumaczenia” podczas kontaktu z obcokrajowcami, szczególnie na obcej ziemi, gdzie nie każdy chce epatować polszczyzną w wydaniu szeleszcząco-zgrzytliwo-niewymownym. Co więc mają począć na obczyźnie Bożydarowie, Grażyny, Mirosławowie, Marzeny, nie mówiąc o Szczepanach? Poniżej trzy strategie do wyboru opatrzone roboczymi tytułami 1.Martha, 2. Marta, 3. Manatu i zilustrowane anegdotami z życia wziętymi.