Mama na uczelni – blaski i cienie pracy naukowej

Zebra i komputer

Naukowcy pracują dydaktycznie parę godzin w tygodniu. Co robią przez resztę czasu? “Praca naukowa”, czyli gotowanie obiadków i bawienie dzieci.

Powyższe zdanie przeczytałam wiele lat temu na forum gazeta.pl w dyskusji poświęconej pracy na uczelni. Utkwiło mi w pamięci. Jako aspirująca naukowczyni poczułam się wówczas urażona tak prześmiewczą wizją pracy naukowej. Potem jednak, jako zatrudniona na urzędniczym etacie mama czasem wzdychałam do pracy, w której rzeczywiście można sobie zrobić kilkugodzinną przerwę na domowe obowiązki czy nawet kilkudniową (!) przerwę na spędzenie czasu z dzieckiem.

Czy praca na uczelni rzeczywiście oferuje elastyczność i niezależność, tak potrzebną młodym rodzicom?

Właśnie dobiega końca mój pierwszy rok pracy na uczelni. Ta praca to spełnienie marzeń, ale jednocześnie weryfikacja wcześniejszych, może nieco naiwnych, wyobrażeń o tym typie zatrudnienia.

Dziś napiszę o tym, jakie są blaski i cienie łączenia pracy na uczelni z macierzyństwem.

Do blasków zaliczam: elastyczność na codzień, długie wakacje i przywileje dla mam w agencjach grantowych.

Do cieni zaś: pozorność wspomnianej elastyczności i niedostępność urlopów chorobowych.

Blaski

Elastyczność na codzień

Jako pracownik badawczo-naukowy mam pensum wynoszące 240 godzin rocznie (etat). To oznacza, że tyle godzin powinnam spędzić “na sali”. Standardowy wykład ze studentami dziennymi to 30 godzin, ze studentami zaocznymi – 20 godzin. W praktyce oznacza to, że w tygodniu “zjazdowym” prowadzę od 4 do 6 półtoragodzinnych zajęć ze student(k)ami. To 9 godzin pracy w tygodniu. W nowym roku będę też prowadziła ponad pensum dodatkowo 3 godziny zajęć ze student(k)ami innego kierunku. To nadal maksymalnie 16,5 godziny. Jeśli dodać do tego godzinny dyżur dla studentek dziennych i zaocznych, zbliżamy się do połowy klasycznego etatu (czyli 20 godzin tygodniowo). To w roku akademickim – na mojej uczelni od końca września do połowy lipca.

Dwadzieścia godzin pracy w tygodniu przez dziesięć miesięcy w roku? Brzmi to dość lightowo. Jednak podobnie jak w przypadku pensum dydaktycznego nauczyciela (18 godzin przy tablicy) pozory mogą mylić...

W drugiej części wpisu tłumaczę dlaczego.

Wakacje

Można przyjąć, że w okresie wakacyjnym mam dwa miesiące “wolnego” (lub niemal wolnego).

Piszę ten tekst w połowie sierpnia. Odkąd w drugiej połowie lipca skończyły się egzaminy licencjackie mam “wolne”. Zajęcia zaczną się dopiero pod koniec września.

Czy cały ten czas spędzę relaksując się w wiklinowym fotelu, leniwie przerzucając karty “Przekroju”, podczas gdy dziecko pluska się w ogrodowym baseniku?

Otóż nie cały. Muszę też przygotować sylabusy na nowy rok akademicki, pomyśleć o konkursach i projektach, w których chcę jeszcze w tym roku wziąć udział. Od września będę też dostępna dla studentów i studentek, którzy chcą bronić prace licencjackie na jesieni. Gdyby nie to, że w tym roku wysłałam już dwa artykuły do recenzji, zapewne frenetycznie bym teraz pisała.

Tym niemniej, uważam że dwa miesiące w roku, kiedy człowiek nie pracuje lub pracuje całkiem w swoim tempie i z dowolnego miejsca na świecie (działeczka, przyczepa nad morzem) to niezwykły atut tej pracy!

“Przywileje” dla mam w agencjach grantowych

W przypadku kariery naukowej dużym ułatwieniem dla mam (które nie zawsze stosuje się do ojców) są przywileje przy składaniu wniosków grantowych. Najczęściej dotyczy to “wydłużenia” czasu na składanie wniosków w ramach grantów dla “młodych” (stażem) naukowców. Często mamy naukowcy mogą liczyć na dodanie 1,5 roku za każde urodzone lub przysposobione dziecko. Tak jest w przypadku grantu NCN Sonata, czy ERC Starting Grant (obydwa dla naukowców do 7 lat po doktoracie).

Istnieją też stypendia dla mam wracających do pracy naukowej po przerwie związanej z macierzyństwem. Taką formę ma np. MSCA Restart.

W wielu innych zawodach czas spędzony w domu z dzieckiem faktycznie matce “przepada” z perspektywy kariery. Rozwiązania dla mam uważam za (słusznie się należący i) istotny przywilej.

Cienie

(Pozorna) elastyczność

W poprzedniej części wpisu chwaliłam elastyczność pracy na uczelni. Niestety, jak to bywa z elastyczną pracą, przyjmuje ona formę masy (tzw. blob), która rozlewa się na życie prywatne.

Do godzin spędzonych faktycznie na sali dochodzą:

  • czas przygotowania zajęć (od sylabusu, przez zebranie i udostępnienie materiałów, zaplanowanie ćwiczeń, po wystawianie ocen końcowych),
  • sprawdzanie prac (w przypadku quizu online sprawdzenie zadań całej grupy zajmuje parę minut, ale w przypadku esejów czy prac licencjackich czasem trzeba poświęcić godzinę i więcej na jeden tekst),
  • korespondencja ze student(k)ami,
  • zebrania Rady Wydziału i Instytutu, rozmaite sprawy organizacyjne ad hoc,
  • udział w egzaminach licencjackich (w tym czytanie prac studentów i pisanie recenzji),
  • dodatkowa praca związana z byciem promotorką (np. śledzenie tematów badawczych, które mogłyby studentów zainteresować, staranie się o recenzentów złożonych prac).

A to tylko prace związane z dydaktyką. Jako naukowiec mam też obowiązek prowadzić badania, publikować i starać się o granty.

Znajomy naukowiec podsumował tę kondycję:

Na uczelni pracujemy osiemnaście godzin na dobę. Ale za to możemy wybrać, KTÓRE osiemnaście godzin!

Zwolnienie chorobowe – nie dla naukowca!

Pod koniec roku akademickiego rozmawiałam z koleżanką z pracy, która miała objawy wypalenia zawodowego. W nocy stres nie dawał jej spać, rano z trudem wstawała. Zapytała mnie, czy wiem co trzeba zrobić, żeby dostać zwolnienie lekarskie. Powiedziałam, że to nic trudnego – w zasadzie wystarczy zadzwonić do lekarza, powiedzieć jakie występują objawy (u siebie lub dziecka) i poprosić o zwolnienie. Byłam zaskoczona, że tego nie wiedziała – wygląda na to, że przez wiele lat pracy na uczelni nie korzystała ze zwolnienia ani razu… Swoją drogą, ja też przez cały rok pracy nie wzięłam ani dnia zwolnienia.

W przypadku pracownika uczelni zwolnienie lekarskie właściwie nie ma sensu.

Za okres zwolnienia otrzyma się bowiem tylko 80% wynagrodzenia, a zajęcia i tak trzeba będzie odpracować. Nikt nie sprawdzi za nas prac, nikt nie przeczyta prac naszych licencjantów, a już na pewno nikt nie napisze za nas zaległych artykułów. Wykonamy więc 100% pracy, a otrzymamy tylko 80% wynagrodzenia.

Tak więc, o ile nie jesteśmy obłożnie chorzy / chore, zaciskamy zęby i pracujemy.

W mojej poprzedniej pracy w instytucji publicznej, korzystanie ze zwolnienia zdrowotnego (w granicach rozsądku) było postrzegane jako sprawa absolutnie normalna. Kiedy z powodu pandemii zamknięty był żłobek, wzięłam nawet jednorazowo 3 tygodnie zwolnienia! W obecnej pracy nie wykorzystam nawet przysługujących na opiekę nad dzieckiem dwóch dni “opiekuńczych”.

Podsumowując…

Na uczelni nie ma raju mam. Ale nie ma go też nigdzie indziej 🙂