Swego czasu, gdy postanowiłam związać swoje życie zawodowe ze słowami, spędziłam trochę czasu przeglądając w internecie wpisy poświęcone profesji tłumacza. Większość informacji dotyczyła pracy tłumacza przysięgłego i kabinowego (co nie dziwi – finansowo obie opcje są bardziej atrakcyjne niż przekład literacki). Ostatecznie wielu rzeczy musiałam nauczyć się sama i odkryć je w praktyce. Po paru latach mam na koncie dziewięć książek przetłumaczonych z dwóch języków, a do tego sporo artykułów i różnych doświadczeń pogranicznych (tłumaczenie pomocy naukowych, przygotowanie napisów do filmów, parę napisanych artykułów z zakresu przekładoznawstwa, kilka przeprowadzonych wywiadów z tłumaczami). Nie jestem z pewnością mocno umocowana na rynku, ale udało mi się wstawić nogę w drzwi. Inna sprawa, że teraz zajęłam się sprawami akademickimi i od tłumaczenia mam przerwę…
Tym niemniej chciałam podzielić się garścią subiektywnych uwag i porad dla kogoś, kto bierze pod uwagę karierę tłumaczki.
1.Trzeba znać język (polski!)
OK, obcy trochę też, ale naprawdę: polski jest decydujący. Osoba, która zna świetnie język obcy potrafi niekiedy fatalnie przetłumaczyć tekst literacki na polski (kalki, sztywna konstrukcja zdania, brak polotu i melodii etc.). Z mojego punktu widzenia już lepiej, żeby w powieści były drobne błędy formalne (mówię o wpadkach, które zdarzają się wszystkim: pomylone nazwy lokalnej fauny, flory czy kulinariów, wzięty dosłownie idiom itd.), niż żeby tekst przetłumaczony był słowo w słowo, sztywno i łopatologicznie.
2.Trzeba lubić czytać
Ktoś, kto nie czyta dużo sam z siebie będzie słabym tłumaczem (patrz punkt 1) i szybko zmęczy się swoją pracą, która polega w 20% na tłumaczeniu, a w 80% na czytaniu, wczytywaniu się, doczytywaniu, zapoznawaniu się z komentarzami redaktorki, wprowadzaniu zmian i czytaniu na nowo…
3.Trzeba się cenić
Naprawdę nie ma sensu brać zleceń za głodowe stawki: praca staje się wtedy męczarnią, a my przyczyniamy się do dewaluacji naszej wymarzonej profesji. W internecie krążą różne informacje o rynkowych stawkach za arkusz, mogę więc mówić tylko z mojego (i moich znajomych) doświadczenia. Mam zasadę, że nie zaczynam negocjacji od stawki niższej niż 500 zł brutto za arkusz. Zdarzało mi się przyjmować ciekawe zlecenie za nieco mniej, choć i tak uważam, że jest to stawka bardzo niska, na granicy opłacalności, dla prawdziwych fanatyków tłumaczenia (którymi trzeba być, żeby w ogóle wejść w ten mało profitogenny „biznes” – patrz punkt 8).
4.Trzeba być ze środowiska?
Ze znakiem zapytania, bo może to tylko moje doświadczenie, ale wszyscy tłumacze literaccy, jakich znam, nie weszli do świata tłumaczeń poprzez wysyłanie CV do wydawnictw, a jakby bocznymi drzwiami: wcześniej pisali, recenzowali, tłumaczyli artykuły prasowe, albo po prostu kręcili się w środowisku. Czy ktoś „spoza środowiska”, nie mający wśród krewnych i przyjaciół tłumaczy, redaktorów i wydawców, ma więc machnąć ręką? Nie, powinien spróbować wejść do środowiska: przetłumaczyć jakiś tekst na własną rękę i opublikować go za darmo w czasopiśmie literackim lub w wolnym dostępie (jeśli tekst nie jest już objęty prawami autorskimi), zacząć recenzować książki w którymś portalu literackim (ja pisałam w xiegarnia.pl, literatki.com i, prywatnie, w lubimyczytac.pl). Z takim punktem w CV, zgłaszając się do wydawnictwa, nie będziemy przychodzić znikąd.
5.Nie trzeba mieć studiów?
Ja skończyłam magisterskie studia z zakresu „tłumaczeń specjalistycznych” (na IKLA UW, obecnie IKSI), ale poza mną chyba żadna z moich koleżanek z roku nie wykonuje tłumaczeń literackich. Inni tłumacze, których znam, są po polonistyce i filologiach obcych. Pewnie nie jest to niezbędne, ale przy panującej obecnie konkurencji bardzo trudno wejść do świata tłumaczeń bez choćby takiej rekomendacji w życiorysie. Ciekawie wyglądają studia tłumaczeniowe UNESCO w Krakowie, mające nad lingwistyką stosowaną tę przewagę, że pozwalają poznać aktywnych tłumaczy literackich. A czy tłumaczenia da się nauczyć? Jak stwierdził Maciej Świerkocki „o tyle, o ile można nauczyć każdego zawodu artystycznego”.
6.Nie trzeba wysyłać CV?
W moim wypadku wysyłanie CV okazało się wyjątkowo mało wydajną formą poszukiwania zleceń (podobnie jak profil na globtra.com). Wprawdzie nawiązałam dłuższą współpracę z jednym wydawnictwem, ale 95% wydawnictw nawet nie odpowiedziało na wiadomość, co może być deprymujące na początku kariery. Zlecenia dostawałam z polecenia znajomych pracujących na uczelni (teksty naukowe), w wydawnictwie (podręczniki do nauki języka), albo z woli przypadku (wręczenie wizytówki właściwej osobie na targach książki).
7.Trzeba umieć żyć z redaktorką
Nieoczekiwanie okazało się, że jednym z najtrudniejszych elementów pracy tłumacza nie jest wcale zmaganie się z tekstem… ale z redaktorką. Klucz tkwi w tym, żeby znaleźć równowagę między uległością a pychą. Przy pierwszej tłumaczonej książce współpracowałam z bardzo doświadczoną i apodyktyczną redaktorką, która narzucała mi swoje wybory – w rezultacie książka podpisana moim nazwiskiem wcale mi się nie podoba. Natomiast, gdy zdobyłam już trochę doświadczenia i poczułam się „władczynią tekstu” miewałam trudności z zaakceptowaniem zmian proponowanych przez redakcję, chcąc żeby wszystko było „po mojemu”. Redaktor, z którym można współpracować (a nie walczyć) to prawdziwy skarb tłumacza!
8.Trzeba kochać słowa!
O ile nie mamy ugruntowanej pozycji na rynku, lekkiego pióra, umiejętności szybkiego tłumaczenia i popularnej kombinacji językowej, praca tłumacza literackiego nie przyniesie nam kokosów. Co więcej – nie przyniesie nam nawet godziwej pensji (mówią o tym nawet bardzo uznani tłumacze jak Wojciech Charchalis). W dniach mega presji i mega produktywności zdarzało mi się tłumaczyć arkusz lekkiej książki w dwa dni. Przy stawce 500 zł daje to 250 zł za długi dzień pracy. Brutto. Na umowę o dzieło (bez ubezpieczenia etc.). Nie jest to wcale koniec pracy: później trzeba jeszcze tekst na nowo przeczytać, zapoznać się z uwagami redakcji etc. Jedyne co wynagradza ten samotny, niedoceniany i ubogi żywot, to słowa. Jeśli kochacie słowa, jesteście uratowani.
9.Nie trzeba… ale ja tak radzę:
Staraj się wykonywać pracę porządnie i oddawać na czas, nawet jeśli zlecenie jest nisko płatne.
Szanuj swoje nazwisko – jeśli książka jest żenująco słaba, podpisz przekład pseudonimem.
Pomagaj bezinteresownie: zredaguj koledze tekst, przejrzyj czyjeś tłumaczenie, poleć kogoś znajomego, gdy sam nie możesz przyjąć zlecenia. W tym świecie indywidualistów kapitał społeczny jest wszystkim, a zasada karmy zdaje się naprawdę działać.
Nie krytykuj cudzego tłumaczenia, chyba że sam potrafisz zaproponować lepsze.
Pojedź na „Odnalezione w tłumaczeniu” – to fajna impreza.
Weź udział w konkursie na przekład opowiadania (np. w ramach festiwalu opowiadania).
Przetłumacz popularną piosenkę i zamieść swój przekład w internecie.
Przeczytaj książkę w oryginale i z dobrym polskim przekładem w ręku (lub dwoma – np. „Lamparta” Lampedusy). Zastanawiaj się jak sama byś przetłumaczyła i sprawdzaj z polską wersją. Ucz się pokory wobec tekstu.
Zachwyć się bogactwem i giętkością polszczyzny.
Czytaj książki w miarę możliwości w oryginale. Gdy to niemożliwe – po polsku. Nigdy w przekładzie na inny język obcy (wyjątkiem jest Michel Foucault, którego należy czytać po angielsku).
Gdy zetkniesz się z dobrym przekładem, zadaj sobie trochę trudu i napisz do tłumacza z podziękowaniem.
Wydobywaj tłumaczy z niewidzialności. Zwracaj uwagę na nazwisko tłumacza, gdy czytasz powieść, albo jej recenzję. Mówiąc o książce, wspomnij o warstwie tłumaczenia – jak się je czyta, czy jest „widoczne”, czy tłumacz wykonał dobrą robotę, czy chciałbyś być na jego miejscu?
Jeśli już tłumaczysz, opowiadaj o swojej pracy – w przeciwieństwie do większości ludzi, robisz coś kreatywnego, angażującego, codziennie nowego.
Dla urozmaicenia zmieniaj miejsce pracy – pójdź do biblioteki, do parku, do kawiarni, do kuchni, do sypialni.
Uprawiaj sport – przy tym zawodzie łatwo się zasiedzieć.
Bądź gender-świadomy (zarówno w tłumaczeniu, jak i przy codziennych sytuacjach). Używaj np. żeńskich form zawodów (choćby „tłumaczka” – przecież w większości jesteśmy kobietami, a do mediów zawsze przebijają się mężczyźni).
Zachowaj spokój, gdy nie dostaniesz na czas honorarium. Tak będzie jeszcze nieraz.
Poczytaj trochę tekstów przekładoznawczych (np. „Współczesne teorie przekładu” Magdy Heydel i Piotra Bukowskiego). Nie bądź bucem, który obraża się na teorię. Bez idei ten zawód jest tylko rzemiosłem, z nią – staje się sztuką.
Zainwestuj w dobre środowisko pracy: ergonomiczne krzesło, żelową podkładkę pod mysz (albo ochraniacze na nadgarstki np. Duopad), sprawny komputer. By chronić oczy zmniejsz jasność ekranu, pamiętaj żeby mrugać, co parę minut odrywaj wzrok od komputera, by spojrzeć w dal i wykonać kilka ruchów gałkami ocznymi. Więcej praktycznych rad zawarłam we wpisie o technikach siebie.
Zmierz się z różnymi tekstami: od średniowiecznego moralitetu, po obsceniczny erotyk. Kto wie, gdzie leży twój talent?
Rób backup (a najlepiej dwa – jeden w internecie, np. wysyłając sobie wykonany przekład na email, i zapisując na „paluszku”).
10.Pracuj z miłością. Raduj się słowami.
To będzie widać w tekście.
Tak fajnie i szczegółowo przedstawiasz uroki pracy tłumacza. Ja uwielbiam tłumaczyć poezję:) gdy czas pozwala tłumaczę poezję, którą piszę sama i przyjaciółki poetki blogerki avemi. Obie piszemy na naszym blogu kontynentix.wordpress.com. Te tłumaczone wiersze można znaleźć na kontynenty.wordpress.com. I ja się zawzięłam i przetlumaczyłam wiersz Wislawy Szymborskiej. Odszukam i wstawię na blog dzięki Tobie. Zgadzam się, że tłumaczenie literatury to sztuka:). Pozdrowienia!
Hej, dzięki za miły komentarz. A na jaki język tłumaczyłaś Szymborską? Przyznam, że nigdy nie porwałam się na tłumaczenie z polskiego na język obcy, wydaje mi się, że to wyższa szkoła jazdy. Raz np. zapoznałam się z tomikiem angielskich przekładów Herberta – mimo, że dobrze znam angielski to poziom tak wyszukanego poetyckiego języka jest na razie dla mnie niedostępny. Co nie znaczy, że nie warto próbować. Szczególnie jeśli ktoś lubi wyzwania!
Cześć! Tłumaczyłam wiersz z polskiego na angielski około rok temu. Niestety nie mogę znaleźć tłumaczenia. Będę szperać w starych emailach i wierzę, że nie zlikwidowałam:) był to dosyć długi gramatycznie skomplikowany wiersz i szkoda by było zgubić. Tytuł też zapomniałam. Pamietam, że nigdy wcześniej tego wiersza nie czytałam. Ktoś potrzebował tego wiersza na jednej ze strony dla tłumaczy i mnie to zainteresowało. Tak jak piszesz było to wyzwanie ale próbować warto. Wydaje mi się, że jeśli piszesz poezję i znasz dobrze angielski to będziesz umiała dostrzec to co niedostrzegalne i nie zgubisz znaczenia w tłumaczeniu. Nieraz widzę na internecie wiersze tłumaczone z błędami. Myślę, fajnie, że ktoś próbuje ale myślę też, że gdy ktoś inny czyta takie tłumaczenia, a nie zna aż tak dobrze języka, to nie dostrzeże tych błędów. Jednym słowem niedobrze zostać w utwierdzeniu, że ten przetlumaczony wiersz został napisany poprawnie. A jeszcze gorzej gdy rodowity Anglik itp. czyta i widzi błędy. Ja czuję się bardzo swobodnie pisząc po polsku czy angielsku. Fajnie, że wspominasz Herberta:) Poszukam jego wierszy, już tak dawno ich nie czytałam… Ciekawi mnie teraz stopień trudności:) pozdrowienia!
Wybraź sobie że znalazłam wiersz w dawnych emailach. Tłumaczyłam wiersz Wisławy pt. Jabłonka. Czy kiedykolwiek czytałaś? Wkrótce dodam na blog:) wiersz był trudny do przetlumaczeniu na angielski
Ad. 6 – mam podobne odczucia. Wydawnictwa nie odpowiadają (więcej o moich doświadczeniach tutaj: http://przetlumaczenia.blog.pl/misja/).
W ogóle ciężko wejść w tę branżę, gdy się nie ma znajomości, np. na Targach Książki w Warszawie udało mi się dostać zlecenie na redakcję językową książeczek dla dzieci, a na tłumaczenia spojrzeć zechciały 2 osoby…
Hej, ja też kiedyś wykonałam manewr na Targach Książki w Warszawie. Kolega pukał się w głowę, jak mówiłam, że zamierzam zostawić wizytówki fajnym wydawnictwom, żeby nawiązać współpracę. Twierdził, że tłumacze trafiają do wydawcy zawsze z polecenia etc. Fakt, na może rozdanych 20 wizytówek, jakikolwiek dłuższy kontakt nawiązałam z dwoma wydawnictwami, ale za to z jednego dostałam zlecenie i w efekcie przetłumaczyłam trzy książki. To by łut szczęścia – akurat szukali tłumaczki z włoskiego, a ja miałam doświadczenie w tym gatunku, a nawet znałam (z czytania) autorkę. Tym niemniej, moje kompetencje nic by nie dały, gdybym się nie przeszła na Targi. Tak więc warto próbować, choć niestety człowiek ma często uczucie, że całuje klamkę. Dzięki za komentarz, link i życzę powodzenia!
Rozdawanie swoich wizytówek na targach to niezły sposób na pozyskanie nowych klientów. Sam w ten sposób udało mi się kiedyś zdobyć klienta, z którym pracuję do dziś.
Zgadzam się w zasadzie ze wszystkimi punktami poza 4 i 8. Rozpocząłem pracę w branży (16 lat temu w tłumaczeniach w ogóle, a 8 lat temu w beletrystyce), chociaż nie byłem osobą „ze środowiska”. Po prostu przejechałem się do kilku (sześciu) redakcji, grzecznie się przedstawiłem i poprosiłem o próbkę. Cztery wydawnictwa przychyliły się do prośby, a dwa z nich wkrótce rozpoczęły ze mną współpracę.
Co do punktu ósmego, to wiem że bywa różnie (wiele zależy m.in. od pary językowej czy tempa pracy), ale dla mnie osobiście – odpukać – niejest większym problemem, aby zarobić na tłumaczeniach literackich do trzykrotności średniej krajowej (bez zarywania nocy), więc uważam to raczej za w miarę dochodowe zajęcie.
Hej Robert, dzięki za komentarz. Cieszy mnie, że niektórym tłumaczom literackim udaje się ze swojego fachu (godnie) utrzymać. Twój przykład może dawać nadzieję nowym adeptom sztuki. Moje przestrogi dotyczące finansowej strony tej pracy oparłam o własne i znajomych doświadczenie z dość skąpymi lub unikającymi zapłaty wydawnictwami. Niestety także bardzo znani tłumacze, z którymi rozmawiałam w ramach cyklu „Święta z tłumaczami” skarżyli się na niskie zarobki. Z pewnością z roku na rok jest coraz trudniej „debiutować”. W latach 90. był ogromny popyt na tłumaczy – otworzyły się granice, działalność rozpoczęło wiele nowych wydawnictw, a państwowe jeszcze nie poupadały. Obecnie tłumaczy (różnej klasy) jest zatrzęsienie, a wydawnictwa liczą grosze… Tym bardziej gratuluję sukcesu i życzę go wszystkim czytelnikom i czytelniczkom 🙂
Bardzo chciałabym zostać tłumaczką literatury, ale chyba niedługo się poddam. Może i pisywałam recenzje do jakichś tam portali, obsługiwałam nawet wydawnictwa w agencji reklamowej. Ale zdecydowanie nie jestem z branży i nikt nie chce ze mną gadać, nikt też nie chce moich próbek. Jedyne co zawsze słyszę to „proszę przedstawić listę przetłumaczonych dotąd publikacji”. Publikacja oznacza tu tylko to, co ma numer ISBN. Wszystkie inne teksty się nie liczą. To jak walenie głowa w mur.
Cześć, dzięki za komentarz. Przykro mi, że masz takie nieprzyjemne doświadczenia z wydawnictwami. Niestety – jak pisałam w tekście powyżej – tak to często wygląda. Nie jestem pewna co radzić. Z jednej strony przebicie się do branży tłumaczeniowej to niełatwe zadanie, a na wytrwałych czeka średnio płatna praca, krótkie terminy i okulary o coraz wyższej liczbie dioptrii 😉 Z drugiej – jeśli naprawdę Cię to pasjonuje – szkoda byłoby się poddać nie spróbowawszy wszystkiego! Mówisz, że pisałaś teksty, ale jak z tłumaczeniami? Czy brałaś udział w jakimś konkursie na przekłady literackie? Mogłabyś też opublikować jakiś przekład w kwartalniku literackim, albo nawet – przełożyć jakiś stary tekst (nieobjęty prawami autorskimi) i wydać jako e-book. Wiem, że to dużo zachodu i sukces nie jest gwarantowany, ale wydawnictwa po prostu chcą mieć pewność, że zatrudniają profesjonalistę. A z jakich języków tłumaczysz?
Tłumaczę z angielskiego. Tłumaczyłam do tej pory głównie dla znajomych i dla organizacji pozarządowych, przeważnie teksty użytkowe, czasem jakieś artykuły naukowe. Za konkursami zaczęłam się ostatnio rozglądać, ale za wiele tego nie ma. Na pewno spróbuję przy okazji następnego Festiwalu Opowiadania, jeśli oczywiście i w tym roku ogłoszą konkurs na przekład. O kwartalnikach rzeczywiście nie pomyślałam. Szczerze mówiąc, zawsze myślałam, że tam publikują ludzie z jakimś dorobkiem naukowym, a nie magistrzy-wyrobnicy. 😉 Przeglądałam też kiedyś nieprzełożone jeszcze na polski teksty z domeny publicznej, ale przekład tych, które mi się spodobały, zająłby mi jakiś miesiąc i trochę mnie to zniechęciło.
No tak, angielski to ciężki rynek… Jeśli tłumaczyłaś artykuły naukowe, które gdzieś się ukazały, to możesz sobie to wpisać do dorobku – pamiętaj, żeby zawsze nalegać na zamieszczenie swojego nazwiska w publikacji. Jeśli chodzi o kwartalniki czy inne pisma naukowe, to jest to raczej kwestia trafienia w temat – np kiedy wydawany jest numer tematyczny poświęcony jakiejś autorce, możesz zaproponować przekład jej tekstu (jeśli jest w domenie publicznej). To może być coś krótszego np. esej, opowiadanie – na parę dni pracy, niekoniecznie miesiąc. Dla mnie wejście do światka tłumaczy to było wiele małych kroków: najpierw recenzje, staż w redakcji, potem tłumaczenia do małego kwartalnika (bezpłatne, po koleżeńsku), do tego blog z tłumaczeniami (nie mam pojęcia czy pomógł, ale podawałam go w CV), potem jakieś słabo płatne przekłady powieści, których nie podpisywałam nawet nazwiskiem i dopiero potem jakieś lepsze teksty. Niestety jednak trudno było mi przebić się do świata 'dobrej literatury’ – pomimo różnorakich wysiłków. Choć teraz mam 'przerwę’ w tłumaczeniu, zajmuję się głównie pracą naukową, to bardzo chciałabym wrócić do przekładu i tłumaczyć ambitne teksty naukowe (skrycie czekam aż jakaś redakcja zaproponuje mi przekład 'Homo academicus’ Pierre’a Bourdieu). Trzymam za Ciebie kciuki, M., niezależnie od kariery, którą wybierzesz.